Z zainteresowaniem przeczytałem dziś relację w Gazecie Wyborczej z debaty ACTA copyright – copyleft.
Niemal cała debata, jak wynika z relacji, poświęcona była kulturze, jej obiegowi w internecie, a także propozycjom zmian w ustawodastwie europejskim odnoszącym się do prawa autorskiego, które w zamierzeniach mają wyjść z Krakowa.
W tekście tym moją uwagę przykuło jednak zdanie wypowiedziane przez jedną z uczestniczek. Mianowcie Anna Nacher z Instytutu Sztuk Wizualnych UJ powiedziała (według GW) takie zdanie:
„Prawo własności coraz mniej chroni artystę, a coraz bardziej umacnia korporację. To dotyczy też naukowców!”
Coś w tym jest. Sądzę, że słowa Anny Nacher odnoszą się przede wszystkim do nauk ścisłych, ale i w mediewistyce jest coś na rzeczy.
Z pewnością wielu spośród z szanownych Czytelników publikowało coś w zagranicznych renomowanych wydawnictwach, jak Brill, Brepols czy Peter Lang*. Czy nie jest tak, że za publikację w uznanym wydawnictwie nie tylko autor-badacz nie dostaje ani grosza, ale jeszcze w pewnym sensie redaktor tomu/monografii/czegokolwiek musi zdobyć pieniądze (np. z grantu), by książkę tamże wydać? Z tego, co wiem, ze sprzedaży do kieszeni autora i redaktora nie trafia ani złotówka (tudzież eurocent). Co więcej, nie dostaje się też często nawet nadbitek (np. z Brilla; Peter Lang przysyła(ł) przynajmniej nadbitki) albo artykułu w formie pdf, by móc rozesłać go zaprzyjaźnionym lub zainteresowanym badaczom. Tymczasem same książki są potwornie drogie. Dostęp online – również.
Czy pieniądze zarobione ze sprzedaży tomów w takich wydawnictwach są przeznaczane na naukę w inny sposób? Czy choćby z procentu finansuje się badania?
Oczywiście, publikacja w takim wydawnictwie jest prestiżowa, daje na przykład tak upragnione ostatnio punkty. Zatem ładnie wygląda w CV i być może, w bliżej nieokreślonej przyszłości, przełoży się na podwyżkę po uzyskaniu wyższego stopnia naukowego.
Faktem jest jednak, iż nie dość, że samemu trzeba zdobyć pieniądze na wydanie książki, to jeszcze finansowe, doraźne zyski ze sprzedaży naszego dorobku intelektualnego, jakim jest książka lub artykuł, czerpie wydawnictwo.
Oczywiście takie tuzy, jak Richard Dawnkins, Stephen Hawking, Umberto Eco czy Jacques Le Goff – przypuszczalnie sami dyktują warunki i to wydawnictwa zabiegają, by wydać ich kolejne książki.
Czy nie jest zatem tak, że badacze zajmujący się mniej popularnymi, medialnymi dziedzinami wiedzy, których dorobkiem zainteresuje się wąskie grono specjalistów, są niczym twórcy bardzo niszowej muzyki i de facto jest im na rękę piractwo w sieci, bowiem przynajmniej w ten sposób do ich tekstów dotrą ludzie, których nie stać na kupno bardzo drogich książek, albo nie mają dostępu online do udostępnionych za słoną opłatą zasobów?
Mówiąc inaczej, skoro i tak nie dostaję ani grosza z publikacji, to niech chociaż krąży w pirackiej wersji po sieci. Bo przecież zrobienie fotografii cyfrowych własnego (lub czyjegokolwiek) artykułu i wysłanie go na prośbę innego badacza per emailum – nie jest niczym innym, jak rozsyłaniem pirackiej kopii.
Czy jedynym wyjściem z sytuacji jest pisanie i publikowanie w ramach Open Access?
Czy tak być powinno?
* Podałem przykłady tych trzech wydawnictw, ale są to tylko przykłady bardziej znanych oficyn, a nie atak na te konkretne koncerny. Ich książki, nawiasem mówiąc, bardzo cenię.
A z zupełnie innej beczki – polecam wpis Niezły patent na blogu Anny Nacher na temat scamu. Zdarzyło się Wam już coś takiego?