Muszę się wytłumaczyć, dlaczego rebloguję tu wpis, który z pozoru nie ma wiele wspólnego z tematem bloga, który ja staram się prowadzić.
Odsyłam do tekstu Anny Nacher głównie z powodu sześciu punktów, w których Autorka stara się zwrócić uwagę, dlaczego zachodnie konferencje i kongresy różnią się od rodzimych, mimo że cała infrastruktura (sprzęt, logistyka, catering itp.) są w istocie takie same.
Ad. 1. Zgadzam się. Na konferencjach zagranicznych, na których zdarzyło mi sie być, rzeczywiście ludzie nie uciekają po wygłoszeniu swojego referatu. W Polsce niestety się to zdarza. Czy nagminnie, nie wiem, ale zdarza się.
Ad. 2. Też się zgadzam. Co jest oczywiste, jeśli punkt pierwszy jest spełniony.
Ad. 3. Nie do końca się zgadzam, w tym sensie, że referat jednak też jest ważny. Ale rzeczywiście dyscyplina czasowa zazwyczaj jest przestrzegana, choć i tam zdarzają się wyjątki. Z drugiej jednak strony, nie spotkałem się na konferencji w Polsce z zarzutem, że ktoś czegoś nie przeczytał, raczej z życzliwym zwróceniem uwagi na jakąś pozycję, jeśli referent jej nie znał. Sam kilka razy miałem takie doświadczenia, zarówno w Polsce, jak i zagranicą.
Ad. 4. Nie zgadzam się. Wszędzie, również tam, są osoby skrupulatne i doskonale zorganizowane, które mają przygotowany referat na długo przed wystąpieniem, jak i takie, które nie wychodzą wieczorem w przeddzień swojego wystąpienia, bo muszą skończyć przygotowanie wystąpienia.
I to właśnie na konferencji zagranicznej podczas rozmowy w przerwie usłyszałem od pewnego Francuza zdanie „Nauka? A kto wierzy w naukę?” Które do dziś jest dla mnie przestrogą. I mam wrażenie, że nie jest on odosobnionym przypadkiem, choć poznałem jednak przede wszystkim kapitalnych ludzi, którzy wierzą, że to, co robią ma jednak jakiś sens.
Ad. 5 – zgadzam się, z zastrzeżeniem, że wystąpienie jak dyskusja są równie ważne. Rzeczywiście jednak, dyskusja jest ważna i oczekiwana. I jeśli są pytania, to zdecydowanie jest to in plus ogólnego wrażenia po wystąpieniu.
Ad. 6. Też się zgadzam. Na jednym z kongresów wśród najciekawszych referatów było wystąpienie Japonki, która nawet dla mnie, który nie jest mistrzem angielszczyzny, mówiła niepewnie i robiąc dużo gramatycznych błędów, co nie zmieniło niczego w odbiorze szalenie ciekawego referatu.
I to jest bardzo ważne – jeśli boicie się występować ze względu na język, to nie jest aż tak istotne. Choć byłem też świadkiem rozmowy dwóch native’ów, którzy zwracali uwagę, że pewien referat mógł być oddany wczesniej do przejrzenia jakiemuś native’owi właśnie. Ale to był jeden, jedyny przypadek. Czym innym jest natomiast wysłanie artykułu do czasopisma. Tu redaktorzy bywaja bezlitośni. Jest to zresztą, moim zdaniem, problem publikowania po angielsku. Albo trzeba mieć bardzo wysokie komptenecje językowe, albo liczyć się z kosztami (czasem podwójnymi) – pisać samemu po angielsku, a potem dawać do sprawdzenia native’owi (ale przeciez trzeba mu/jej zapłacić), albo płacić najpierw angliście za tłumaczenie, a potem jeszcze dać do przejrzenia native’owi, albo znaleźć native’a, który będzie znał tak polski, by potrafić przetłumaczyć bardzo specyficzny (również terminologicznie) przecież tekst z polskiego. Owa unifikacja jezykowa w nauce jest zresztą osobnym problemem i chciałbym o niej kiedyś napisać. Przymierzam się do tego od czasu zeszłorocznych warsztatów w Pradze, gdzie wywiązała się dyskusja (po angielsku) na ten temat między uczestnikami, z których żaden nie był rodzimym użytkownikiem języka Szekspira. W rozmowie brali udział Czeszka, Francuzka, Węgier, Włoch i Polak. I padły tam bardzo ciekawe spostrzeżenia, o których może napiszę więcej w niedalekiej przyszłości.
Nie potębiałbym jednak w czambuł polskich konferencji i kongresów, bo i na nich słyszałem wiele szalenie ciekawych wystąpień i poznałem świetnych ludzi. I wbrew temu, co pisze Anna Nacher, ów aspekt towarzyski, również na konferencjach zagranicznych, jest bardzo ważny. Służy nawiązaniu kontaktów, a te, również w naszej pracy, są szalenie ważne.